przez lostpearl » 30 gru 2010, o 15:57
30 grudnia 2010 r.
Samotna wyprawa gdzieś poza Ostrołękę - 22,5 km.; średnia - ciut powyżej zera (wzrosła podczas ucieczki przed psem).
Zacznę od marudzenia
-Karolbiegacz i 77maka77 napisali, że na drodze do Dzbenina nie ma czego szukać bez ochraniaczy bramkarza hokeisty, więc uwierzyłam i nie szukałam. Żałuję!
- Wybrałam się w stronę Przystani. Za mostem przywitało mnie pobocze, którego nie było, była za to breja błota, soli i śniegu. Nie umiałam po tym jechać. Szłam więc. Samochody opryskiwały moją śliczną, nowo-zakupioną kurteczkę (dobrze, że jest czarna, a nie jak Panzerjagera44, czy Pijącego mleko odblaskowe wdzianka)- krajało mi się serce, ale żem twarda - brnęłam breją bardzo powoli w stronę Lelisa.
- Skręciłam w pierwszą w prawo i zaczęłam jechać, ale na zakrętach zarzucało mnie tak, że mnie zrzucało i już nie jechałam, a leżałam; a samochody jechały.
- Wróciłam i postanowiłam pojechać w stronę Łazów mając nadzieję na mniejszą ilość samochodów na drodze (zorientowałam się, że nie jechałam drogą do Lelisa, tylko do Białobieli - zawsze mi się mylą).
- Samochodów było mniej, ale były i musiałam ustępować pierwszeństwa, czyli schodzić na pobocze (droga była tak oblodzona, że nie chciałam ryzykować bliskiego spotkania z maską, żeby jako taka maska mi jeszcze została).
- Droga do Przystani (był po drodze jakiś drogowskaz) składa się chyba z samych zakrętów, na dodatek zakrętów ze spadkiem. Spadałam więc z prawej strony na lewą i nijak nie mogłam fizyki pokonać techniką jazdy własnej. Jak już spadłam, to najpierw leżałam, a potem szłam aż do wyrównania terenu.
- Skuszona drogą polną nieco, samochodów raczej nie pociągającą, pociągnęłam nią chyba do Przystani. Ładny to był odcinek. Jechałam. W koło biało. W plecy wiatr. W czoło wiatr. Tu krzyż, tam krzyż. Sielanka byłaby, gdyby nie bestia wielkości mojego roweru, szczekająca okrutnie i raczej nieprzyjaźnie. Widziałam już strzępy swojej nowej kurteczki i żal mi się zrobiło Żagla, bo właściwie, to jest kurteczka jego jeszcze, chociaż na moim grzbiecie. Bestia biegła. Ja uciekałam. Żagiel był nieświadomy. Wszstko zakończyło się jednak szczęśliwie, bo zadziałała modlitwa z lat dziecięcych: "Szedł Pan Jezus przez wieś, nie ruszał go żaden pies" (nie wiem, kto mnie jej nauczył, ale jest wypróbowana i jak do tej pory skuteczna).
- Chciałam dotrzeć do szkoły w Przystani, ale po pędzącym na mnie bydlęciu, postanowiłam wrócić do samochodów. Też pędziły (szczególnie gdy za kierownicą siedział młodzieniec ze świeżo-wypieczonym DO) , ale niektóre przynajmniej zwalniały na mój widok, w przeciwieństwie do psa.
Podsumowując marudzenie:
- Przyjemność z jazdy prawie zerowa.
- Tempo takie, że nie wiem czy spaliłam pączka i dwie kremówki, które pochłonęłam przed jazdą.
- Lubię jadąc nie myśleć, a myślałam cały czas kiedy mam zsiąść z roweru, żeby nie wpakować się pod koła.
- Zardzewiał mi łańcuch, śruby w pedałach i coś tam jeszcze.
Wniosek:
- Nie jeździć zimą?
- Kupić rower bardziej odpowiedni na warunki zimowe?
- Przyznać się, że za stara jestem na takie numery?
- Poczekać na lepszą pogodę?
- Poszukać dróg bez psów i bez samochodów?
- Mieć wszystko w nosie i jeździć nawet chodząc?[/i]